Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 28 December 2015

Kolejne zamki samozatrzaskujace mojego zycia... moze nie ostatnie...




Mamy rok 2008. Wrzesien. Wlasnie przylecielismy do Toronto na urlop, tzn przylecielismy do Toronto, urlop ma byc wedrowny. Ja z Faderem przylecielismy. Wynajelam dla nas samochod.
Rezerwowalam duze auto - 4WD - z mysla wypuszczesnia sie troche na bezdroza oraz generalnym planem, zeby byl to maksymalnie inny samochod od moich europejskich coby mi sie nie pierdzililo za mocno podczas przesiadki oraz zeby miec troche frajdy, ze pojezdze duzym samochodem.
Poszlismy do agencji wynajmu, zalatwilim papierologie i zamiast dac mi kluczyk powiedzieli ze samochod jest otwarty i ma kluczyk w sobie. Troche mi sie to wydalo podejrzane, ale nie czulam sie na silach klocic. 
Facet z agencji poszedl z nami pokazac na msamochod i pokazal mi bialego potwora mechanicznego. Wielkosc powiedzmy, ze bym lyknela... ale bialy?? BIALY??? Ze wszystkich klasycznych kolorow samochodow, bialy jest dla mnie kompletnie nieakceptowalny. 
Bylam normalnie gotowa zawrocic i wsiasc w najblizszy samolot na Wyspe.
No i nie byl to terenowy woz tylko taki rodzinny SUV - jakis Dodge o ile dobrze pamietam. Normalnie maksymalne rozczarowanie na kolkach.
Moje rozczarownie bylo chyba tak mocne i wyczuwalne, ze jak podeszlismy do auta to okazalo sie ono zamkniete.
Na ament zamkniete. Zatrzasniete na wszelkie sposoby.
probowalismy roznych drzwi i nic. Przy klamce kierowcy byly jakies przyciski dziwne przyciski z numerkami, wiec pytam faceta z agencji, czy nie powinni podac mi kodu najpierw, a on ze nie bo tu powinny byc kluczyki w drzwiach. 
hm. Sprawdzamy ponownie wszystkie drzwi tak na wszelki wypadek jakby sie okazalo ze za pierwszy mrazem przeoczylismy klucz z brelokiem agencji tkwiacy w zamku. 
Klucza niet.
Facet popedzil do budki agencji pytac o te znikniete klucze, a oni tam mu mowia, ze powinny byc z samochodem. ale ich tam nie ma.
Hm. Zebrala sie ich w koncu cala ekipa tych agencyjncyh kolesi no i jeden w koncu zajrzal przez szybe nachalnie i wola  "sa klucze!!" 
"gdzie?"
"w samochodzie, na siedzeniu"
No to sobie z ulga pomyslalam, ze nie moga mnie winic o slepote bo ja nie bylam, nawet stojac na palcach, w stanie zajrzec przez te szybe do srodka...
Oraz od razu mi stanela wizja otwierania drzwi patelnia w samochodzi dElvix...
Po jakis 5 minutach kolesie stwierdzili, ze musza dac nam cos innego bo nie moga nas tak dlugo trzymac, a w tym samym czasie Fader (pchany widocznie podobna niechecia do Bialego Potwora, jak moja) energicznie mnie pouczal, ze my nie chcemy tak wielkiego potwora i mam im powiedziec zeby dali nam inny. 
Tak, ze pod presja rodzicielska oglosilam ogolnie i dosc gromko, ze my nie mamy problemu z replacementem byle byl fajny. 
Panowie zarpoponowali zatem inny pojazd, wskazujac palcem okolicznego Jeepa Compass. 
Ja sie umiarkowanie zaslinilam, bo nie byl to moj wowczas ukochany Cheerokee ani nawet Liberty, ale zawsze krok we wlasciwym kierunku. 
Upewnilam sie, ze nie musimy doplacac za te zamiane (btw wydaje mi sie ze nawet powinni mi byli zwrocic pare gorszy bo to jednak juz byla inna kategoria, ale nie bylam nigdy az tak drobiazgowa. 
Wszystko bylo lepsze niz ten bialy potwor, nawet odrobina straty.
W tym czasie poszukiwania kluczy zapasowych do bialego monstra trwaly, bo mimo ze ja bylam wspanialomyslna i zgodzilam sie na inne auto to i tak potrzebowali go otworzyc. 
Osobiscie podejrzewam, ze auto mialo czasowy zamek. Ten juz wtedy nasz tez mial taka opcje, znaczy, ze sam sie zamykal jak poczul sie zaniedbany i porzucony.
Jak sie juz wpakowalismy do zastepczego potworka, a ja ustawilam siedzenie i przestawilam sobie psychike na automatyczna skrzynie biegow, Bialy Potwor zostal otwarty.
Serce mi na moment zamarlo jak temu zajacowi w swiatlach pedzacego samochodu. Calkiem zbednie, bo juz nie probowali nas przesadzac.


Pare tygodni pozniej, jest juz Pazdziernik na Wyspie. Kilka dni po powrocie z powyzej wspomnianej podrozy.
W ten weekend wlasnie Fader wraca do siebie.
Mieszkam akurat na duzy strychu przerobionym na duze 4 pokojwe mieszkanie, z dwiema kolezankami z Kolchozu, przy czym tylko jedna z nich jest akurat w domu.
D, zwana tez czasem Franca,  racji narodowosci, a takze okazjonalnej francowatosci charakteru.
W piatek wieczorem szykujac sobie ubranie na nastepny dzien pomyslalam 'wloze klucze do mieszkania i samochodu do kieszeni  kurtki zeby bylo mi jutro latwiej'. 
Zazwyczaj klucze bralam przed wyjsciem z poleczki w szafie w moim pokoju i upycham po kieszeniach portek i taka mialam rutyne.
Czego nie przewidzialam to tego, ze w nocy i rano temperatura byla zaledwie +4C,  wiec rano uznalam ze zaloze t-shirta tak jak planowalam, ale na to wezme zamiast kurtki  polar.
Klucze rzecz jasna byly juz w kieszeni kurtki i... tam zostaly, bo przeciez ja pamietalam ze je juz bralam (co z tego, ze wczoraj), wiec powinny byc w kieszenie dzinsow jak zawsze.
Ale nie uprzedzajmy faktow -  rano  nastepnego dnia naszykawalam Faderowi  sniadanie i mialam wyjsc wczesniej i wyprowadzic auto z garazu zeby  pozniej bylo szybciej, podczas gdy on mial jesc, ale z nienacka postanowilam, ze ja tez zjem i w efekcie - tuz przed 7dma wyszlismy oboje z jego bagazem.
Zatrzasnelam drzwi.
I dociskajac drzwi wiedzialam, ze jest źle, ale bylo juz za pozno. Klamka zapadla mozna by rzec.
Pomacalam sie profilaktycznie po kieszeniach ale nie, cudu nie bylo.
Zatrzasnelam sobie kluczyki od samochodu i od mieszkania (w tym od bramy co jest istotne!!) w mieszkaniu.
Brama jest o tyle istotna, ze bez klucza do bramy nie da sie opuscic posesji wiec udalo mi sie zrobic najglupsza rzecz, z ktorej sobie zawsze zartowalysmy z wspollokatorkami - zatrzasnelam sie na zewnatrz bez mozliwosci wejscia i wyjscia!
W domu jako juz rzeklam byla tylko jedna z moich wspomieszkaczek – D, ale spala snem glebokim i sprawiedliwym po zaimprezowaniu poprzedniego wieczora. 
Na szczescie - dzwonek do drzwi dzialal i D, po moich kliku dluuugich probach, uslyszala go (co bylo, nie oszukujmy sie fartem bo zwykle nie slyszy i spi dalej) i mnie wpuscila.
Lyso mi bylo jak cholera bo przeciez nawet nie moglibysmy taksowka jechac do tego autobusu, bo nie daloby sie wyjsc z posesji – zakwitla mi nawet mysl ze jak tylko wroce z lotniska pierwsze co zrobie to dorobie klucz do bramy i schowam w garazu - ktorego nie zamykamy na klucz bo jest za zamknieta brama.  Obeszlo sie bez tego gdyz kilka miesiecy pozniej nastapila wyprowadzka z tego lokalu i zamieszkalam z M&Msami we wspolnie wynajetym samodzielanym domu z ogrodkiem i garazem. Owszem z zatrzaskowym zamkiem rowniez ale ten jakos nie przyporzyl mi trosk swa zatrzaskowoscia...
 Dodam jeszcze, ze w desperacji, stojac pod wlasnymi drzwiami i dzwoniac do nich beznadziejnie po raz szosty mniej wiecej, w planach mialam juz dzwonienie telefonem na komorke D oraz galop na dol i wystawienie reki przez brame zeby zadzwonic domofonem, bo ten ma dzwonek blizej jej sypialni i byc moze jego uslyszy.
Ten dzien w ogole byl dosc ciekawy, bo mimo porannego chaosu na autobus zdazlylismy bez problemu choc Fader swoim zwyczajem arcy maciciela usilowal namowic mnie na wsiadanie do autobusu, ktory jechal Z lotniska do miasta – ale tym razem nie dalam sie oglupic!
 Na lotnisku - poniewaz Fader lecial Polskim Orlem, byla szansa, ze bedzie polska obsluga na odprawie (co czasem sie zdaza, acz juz coraz rzadziej) - tym razem odprawiala Fadera pani o imieniu Iwona, co dalo mi podstawy do zadania pytania "czy "dzień dobry" zadziala?" co bardzo ja rozbawilo i odparla, ze jak najbardziej za dziala i to nawet plynnie. 
Nie wiem czy ten zarcik tak wybil Fadera z rytmu,czy po prostu jak ja, ma zwyczaj odpowiadania na zadane pytanie technicznie na temat, ale niekoniecznie zgodnie z intencja pytajacego (czy tez raczej ja mam tak po nim), bo gdy pani zapytala go o ostre przedmioty, majac na mysli podreczny bagaz, on odparl na to na to, ze ma w walizce zyletki.
 Dalej po odczekaniu stosownej chwili odeskorotwalam cennego protoplaste do przejscia na kontrole bezpieczenstwa  i tuz przed przejsciem do bramek pytam, go czy nie ma zadnych plynow  (od 2006 pytam zawsze ), on ze nie i poszedl.
Za jakies 40 minut dzwonie do niego skontrolowac postepy po drugiej stronie – z racji braku wspolnego jezyka z endmicznymi mieszkancami lotniska lubie sie upewnic ze zlokalizowal numer bramki albo przynajmniej czeka na jej wyswietlenie po stosownym ekranem, a on do mnie "wiesz co sie stalo? moja torba na tym pasie zostala i siedziala tak dlugo i siedziala, a oni patrzyli i patrzyli w ten ekran, az w końcu przyszedl jakis jeden i cos im powiedzial i puscili... no to sprawdzam bo moze jakis metal z puszki czy cos, patrze a tam sa kropelki do nosa!"
Prawie wypielam wrotki (tak sie kiedys mowilo w moich kreagach zamiast obecnych LOLi i ROTFLow) i od razu mi sie lepiej zrobilo, bo bylo mi nadal szalenie glupio po tych kluczach o poranku.
A  jako ukoronowania dnia po powrocie z lotniska, samochod mi na parkingu nie chcial zapalic. Najpierw myslalam, ze dlatego ze na biegu usiluje go uruczhomic (kompletnie nie wiem czemu, ale to byly moje poczatki z Blekitna Strzala i pierwszy nowy smachod od lat wiec troche sie nad nim trzeslam jeszcze, i nie rozjezdzalam nim lisow. No dobra jednego.), ale bez biegu tez nic.
Juz mnie nerwa wziela, patrze czy aby na swiatlach nie stal te 5 godzin, ale nie, zamki dzialaja wiec to nie akumulator. Probuje jeszcze raz, tym razem odruchowo wyciskajac sprzeglo i zapalil, a mnie olsnilo wspomnienie - jak odbieralam auto i mialam instruktaz to pan handlowiec sie zachwycil, ze odpalam silnik na sprzegle co wydalo mi sie dziwne bo wlasciwie zawsze tak robie jako, ze zostawiam auto na biegu zawsze. A on kontynuowal, ze inaczej nie zapali silnik - dlaczego to juz nie pamietam, ale samo zdarzenie owszem wrocilo do mnie.
A jeszcze idac do samochodu (na parkingu) odkrylam, ze w ferworze porannych nerwow zlapalam w koncu zapasowy kluczyk do smochodu, zamiast tego wlasciwego, z breloczkiem - na szczescie zapasowy normalnym kluczykiem  ze zintegrowanym pilotem i tymi tam transponderami, a nie taki mechaniczny.
Po tym wszystkim mialam wszystkiego serdecznie dosc i marzylam o chwili (a najlepiej jakims tygodniu) spokoju.

Wednesday 23 December 2015

Zamki samozatrzaskujace mojego zycia... i czemu "loki" sa niebezpieczne...

Juz bylo o kluczykach samochodowych jakie dElvix zatrzasnela w samochodzie, teraz czas na moje zwiazki... z zamkami zatrzaskowymi.

Otoz kazdy urodzony w moim pokoleniu chyba spotkal te cholerstwa choc raz w zyciu. Ja pamietam jak staly sie popularne chyba gdzies w poznych latach 80tych, moze poczatek 90tych?
Moja rodzina byla (zwykle, za wyjatkiem mnie) typem poznych nowatorow, czyli wszelkie nowinki techniczne i technologiczne, mimo ze nam znane, w naszych progach goscily ze sporym opoznienie, wiec taki zamek zatrzaskowy zostal nabyty ale nie zainstalowany i lezal przez jakis czas w pudelku, nabierajac mocy urzedowej.
W koncu zostal zamontowany.
Na moja zgube mozna by rzec, bo sial w moim zyciu wieczna panike, ze sie bez klucza zatrzasne na zewnatrz. Bardzo dlugo samo-terror dzialal pozytywnie i sprawdzalam czy mam klucz wrecz maniacko.
Krach nastapil pewnego pieknego dnia chyba jak bylam jeszcze w szkole sredniej, chylacej sie juz ku koncowi. Moja Rodzicielka byla akurat w sanatorium gdzies tam w jakims Inowroclawiu albo innym Iwoniczu. Za daleko w kazdym razie zeby liczyc na jej powrot celem ratowania pierdolowatej pociechy w opresji.
Fader w pracy, nie planujac powrotu przed jakas 18ta.
A ja, chyba wrociwszy ze szkoly wczesniej, majac sporo czasu do dyspozycji, postanowilam wykonac fotografie, do paszportu bodajrze.
Decyzja byla poprzedzona dlugotrawlym bojem mentalnym co robic - isc, czy nie isc, bo moze jednak nie isc. Moze samo sie zrobi?
(Nie lubie zdjec swojej facjaty. W zadnej sytuacji. W lustrze jeszcze nieraz ujdzie ale na zdjecia zazwyczaj mam ochote spluwac za kazdym razem jak mi wpadnie jakies w oko.)
I tak bijac sie z myslami ubieralam sie do wyjscia. Do robienia zdjecia nie byl mi potrzebny moj zwyczajowy plecak, wiec mialam w garsci li i jedynie portfel.
W planie byly tez klucze.
W progu juz, dalej ze soba debatowalam i w koncu podjelam meska decyzje 'Zrobie to cholerne zdjecie!' i dla dodania sobie animuszu trzasnelam drzwiami.
I w tym momencie opuscila mnie euforia, a przyszlo otrzezwienie.
KLUCZE!!!
Otoz zostal one w srodku, na antycznej bez mala, szafkowej maszynie do szycie sluzacej glownie za stolik na torby w przedpokoju.
Godzina byla taka, ze wszyscy moi znajomi albo w pracy albo w szkole.
Nasi dawni sasiedzi z dolu, z ktorych corkami przyjaznilam sie od dziecinstwa juz sie wyprowadzili na drugi koniec miasta i jakos nie usmiechalam mi sie do nich dralowac.
Przyszywana Ciotka U rowniez nie obecna, nie pamietam czemu, bo jeszcze chyba mieszkala w L.
Czyli wybralam sobie najgorszy mozliwy moment na wykonanie tego numeru...
Pokrecilam sie troche wokolo bloku, ale niestety jedyna alternatywa przechowania mnie do czasu powrotu Fadera byl taki jeden sasiad, samotny pan w srednim wowczas wieku, ktory trzymal sie zdala od innych, ktorego lekko sie krepowalam kompletnie nie wiadomo czemu.
W koncu przelamalam sie i zapukalam do niego z prosba o udostepnienie telefonu celem zadzwonienia do Fadera, bo w miedzy czasie wpadl mi do glowy pomysl.
Bo nawet zadzwonic nie mialam jak nie majac drobnych na automat w portfelu tylko kase na tego fotografa. A bylo to cale lata przed udostepnieniem telefonow komorkowych pospolstwu.
Sasiad zyczliwie uzyczyl swego telefonu, nie wnikajac w powody. Po rozmowie nawet oferowal, ze moge u niego poczekac, ale ja juz z ulga moglam oznajic, ze:
Fader zaaprobowal moj pomysl (bo idea wracania wczesniej zeby mnie wpuscic z wybiegu kompletnie mu nie przyszla do glowy) i wrotce jechalam autobusem do Stolycy celem dolaczenia do Fadera w jego zakladzie pracy i wybrania sie na zakupy zywnosciowe w drodze powrotnej, bo przeciez zatrzasniety klucz uniemozliwial mi zakupienia zywnosci na obiad loklanie, bo bym musialam z tym towarem siedziec na wycieraczce. Poza tym mialam w portfelu pieniadz wylacznie na zdjecie co pokrywalo koszty dojazdu do Stolycy, ale na pewno nie na produtky obiadowe.
-----------------------------------------
Po paru latach ow problematyczny zamek przestal zatruwac mi zycie (Ale nie na dlugo, oj nie.), gdyz rodzina przeniosla sie do lokalu na przeciwko, ktory byl pozbawiony zamka zatrzaskowego.
Poltora roku po przeprowadzce pojechalam po raz kolejny na wyspe w celach edukacyjnych. Tym razem jechalam solo i mialam sie wstepnie zatrzymac u kolezanki, z ktora mialam pozniej ogladac pare domow, ktore zlokalizowala ona, jako potencjalnie godne naszej uwagi - z miejscem dla 4 studentek, bo mialy do nas jeszcze dolaczyc dwie kolezanki z Niemiec. Tak tez sie stalo.
Ale na poczatku bylo nas tylko dwie, bo Niemki przyjezdzaly pare tygodniu pozniej juz na gotowe niejako.
Dostalysmy po kluczu od pokoju na glowe, dla mnie byl to raz pierwszy - dom przystosowany do mulitlokatorskosci, kolezanka (znowu na M ale za duzo tych eMow, wiec pozostaniemy przy terminie 'kolezanka' bo nie wiem czy jeszcze kiedys o niej bedzie...) w zasadzie zwyczajna, ale poniewaz mieszkac miala z samymi zapryzjaznionymi jednostkami, nie zamierzala specjalnie zawracac sobie glowy zamykaniem pokoju i czym przedzaj powiesila na drzwiach odziez na wieszakach, skutecznie uniemozliwiajac zamkniecie pokoju.
Poza tym dom mial taki zwariowany uklad, ze wlasciwie byla sama na pietrze, ja bylam na czyms w rodzaju polpietra, tez solo, a na dole byly dwie duze sypialnie, ale nie chcialam mieszkac na parterze wiec wybierajac pokoj wybralam najbardziej pokrecony z dostepnych. Byl tez jeden wolny pokoj na pieterku z kolezanka, ale byl bardzo niewielki (nie box-room jesli ktos z bywalcow Wyspowych sie mialby zainteresowac), wiec zostal nam jako tzw goscinny, praktycznie nie uzywany.
No dobrze dosc opisu sytuacyjnego. Mam pewnie jakies "komiksy" - szkice jakie robilam z ukladu domu w listach do dElvix, ale nie wnosza one nic do historii o zamkach.
No i tak.
Przeprowadzka nastapila po mniej wiecej tygodniu od mojego przyjazdu, ja zyjac z walizki specjalnie nie stanowilam problemu, kolezanke nalezalo spakowac i przeprowadzic. w temacie pomogl jej chlopak (obecnie maz) oraz znajomi znajomych.
Po przeprowadzce chlopak kolezanki wyjechal do siebie - w sensie ze on robil kolejny etap dyplomu na innej uczelni niz kolezanka, bo ogolnie poznali sie na studiach wlasnie.
Zostalysmy we dwie i pierwszego wieczoru kolezanka zaprosila mnie do siebie na pogaduchy. Umylam akurat glowe i juz nakrecilam "loki"...
argh, te cholerne "loki" kiedys mnie zgubia. Nie byl to pierwszy ani ostatni raz wpadniecia w klopoty z "lokami" na glowie... Dodam wyjasniajaco, ze okreslenie "loki" nosza walki na rzepach, ktorych uzywam do okielznania wlasny lokow, ktore moze nie sa oszalamiajaco bujne i miewam w zyciu okresy kiedy koafiure moja okreslam mianem "wylysialej wiewiorki w ktora strzelil piorun" (w ostatniej dekadzie troche micno ta wiewiorka poszarzala co w niczym jej nie pimaga), ale niezwykle charakterne i przysparzaja mi wiecznych bolow glowy swoim nieuregulowaniem, albowiem niezaleznie jak bardzo staranna koafiure uloze wystarczy odrobnika mzawki czy wilgoci wlasnej i kedziory me nabieraja charakteru wlosow antycznej Meduzy - zyja wlasnym zyciem. Takie organiczne sa. A po zdjeciu "lokow" pierwsze wrazenie jakie robi moja koafiura to wkurzony mis z grzywka na lata 80te... O albo Funkowy Mis Kolargol. Takze generalnie sypianie na "lokach" weszlo mi w nawyk, chociaz efekty potrafia zniknac pare godziny po uczesaniu. Ot taki intymny szczegol z zycia mRufy.
... gotowa do snu, czyli w nocnej kreacji. Zalozylam zatem sweter na siebie i mozliwe, ze skarpety, wyszlam z pokoju, zamknelam drzwi...
...i z moich ust wyrwal sie ryk godny zranionego zubra.
Kolezanka z pokoju na pieterku zainteresowala sie: "Co Ci jest?"
Ja, dosc rozpaczliwie: "Zatrzasnelam sobie drzwi!!"
Kolezanka:"I?"
Ja: "klucz zostal w srodku!!"
Kolezanka dostala ataku smiechu, powiedziala ze moge spac u niej, a nazajutrz zadzwoni z pracy do wlasciciela domu i poprosi o przyjscie i otwarcie mi drzwi.
Telefon zalozylysmy pozniej albo tez jeszcze nie byl odblokowany.
Wlasciciel istotnie przybyl mi na ratunek nastepnego dnia, i powitalam go w tym samym stroju co poprzedniego wieczoru, tyko pozbylam sie tych cholernych "lokow" co nie wiele pomoglo bo grzebien tez mialam zatrzasniety w pokoju w towarzystwie klucza, wiec by ten Funkowy Kolargol.
Po tej przygodzie dorobilysmy sobie zapasowe klucze do naszych pokoi i u mnie byl klucz kolezanki a u niej moj, tak na wszelki wypadek, zeby wlascicielowi nie zawracac glowy.
Pozostale pokoje tez mialy zatrzaskowe zamki i moja przygode powtorzyla pozniej jedna z naszych wspolmieszkanek - nie pamietam, ktora z dwoch, ale miala mniej szczescia ode mnie bo do jej pokoju nie bylo klucza zapasowego u wlasciciela i przez jakis czas miala drzwi bez zamka.
Trzeci zamek zatrzaskowy mojego zycia dostanie wlasny opis, bo byl to taki zamek ktory mial daleko idace skutki uboczne w postaci calego dnia o dosc nietypowym przebiegu co przedluzyloby ten wpis do poganskich rozmiarow.
-----------------------------------------
Ale jako wisienke na torcie dodam jeszcze jedna przygodem z "Lokami".
Otoz rzecz sie dzieje na Morzem Baltyckim. I dzieje sie nieco przed powyzszym zamkiem samozatrzaskujacym.
Jestem sobie na urlopie/wakacjach.
Jest koncowka urlopu i turnusu za razem, a na koniec turnusu przewidziany zostal tzw "Bankiet". Niektore Babki z turnusu przejely sie rola i kazaly mezom dowozic kreacje wieczorowe, inne kazaly sie chlopom wozic po lokalnych sklepach celem nabycia stosowej sukni itp.
Ja o bankiecie wiedzialam, ale nie zamierzalam sie nim zbytnie przejmowac, jakis tam stroj nieco elegantszy od zwyklych szmat wczasowych mialam i jedyny wysilek jaki zamierzalam wlozyc to twarz z przyleglosciami, albowiem lica me maja zdrowa krasna barwe niezaleznie od okolicznosci. Taka rumiana babka jestem, no.
Jak mozna sie domyslic umylam kedziory, ulozylam je starannie na lbie, zainstalowalam jakies "loki", a przynajmniej jeden... wysuszylam caloksztalt, nieco podtapetowalam rumiane czesci geby zeby troche mniej swiecily swym krasnym odcieniem, wbilam sie w stroj i pobieglam na ten "Bankiet".
Droga na bankiet prowadzila po rozlicznych schodach w dol, bo komnate mialam jak ta ksiezniczka w baszcie - na samej gorze pensjnatu.
Czyli tup, tup, tup, pomykam chyzo w dol, na przedostatnim podescie schodow jest gigantyczne krysztalowe lustro, w ktorym mimochodem przejrzalam sie, krytycznie oceniajac efekty moich limitowanych wysilkow, uznalam ze moglo byc gorzej, nawet twarz jasniaja rumiencem nieco mniej niz zwykle (tu podkreslam, ze spojrzalam na gebe z przyleglosciami), trafilam na kolejnym podescie na kierownika/organizatora, ktory przypominal mi zawsze nieco wychudzonego Tynca i ktory skomplementowal moja prezencje (ale to chlop, a chlopy zwykle nie widza wielu drobiazgow w babskiej prezencji, szczegolnie jesli moje zadowolenie mialo wplyw na jego przychod tak z turnusu jak i z lokalnego baru w ktorym bankietowalismy), dolaczylam to reszty Bankietujacych i zaczal sie ten bankiet.
Na bankiecie byla obecna kolezanka, obecnie loklanie zamieszkujaca nad Baltykiem, wtedy jeszcze pracujaca tylko na obiekcie, z ktora zreszta juz wczesniej bylam nieco zaprzyjazniona. Kolezanka nazywana byla w czasach szkolnych Agent, wiec posluze sie tym mianem, prezentowala moje pokolenie i ogolnie fajna z niej babka wiec przyjaznimy sie z roznym nasileniem do dzis.
Agent spojrzala na mnie celem powitania, po czym zerknela badawczo ponownie, ale nic nie powiedziala. Uznalam glupkowato, ze to pewnie podziw dla mojego kamuflazu rumiencow, bo puder mialam taki bardziej ekstraordynaryjny, obecnie nie do kupienia w Europie.
Siedzimy, bankietujemy, gledzimy. Mnie zrobilo sie dosc cieplo. Glownie w glowe.
Cos mnie zaswedziala glowa nad czolem. Przetrzymalam chwile, ale juz nie mogac wytrzymac dluzej, siegam reka aby sie dyskretnie podrapac i... cos mnie blokuje w ruchu.
Nieco zaskoczona, macam sie po glowie dokladniej...
MatkoJedynoKochano... Ja mam tam "loka"!!
Musialam zapomniec zdjac...
Macam sie dalej, przerazona myslac 'czy ja tu przyparadowalam z calym lebem w "lokach"?'.
Nie. Tylko jeden ten nad czolem.
Wyskoczylam zza stolu jak razona pradem i pedze. Szczesliwie oprocz Agenta malo kto zwrocil uwage no moje ekwilibrystyki.
Pogalopowalam do mojej komnaty na szczycie wiezy - 4 pelne pietra zeby nie bylo - zdjelam "loka" i doprowadzilam koafiure do planowanej formy, z ulga zauwazajac, ze ten rzepowaty walek nie wystawal mi z zadnej strony wiec po prostu prezentowalam grzywke na tapira, ktora juz lata temu wyszla z mody i jeszcze dlugo nie byla przewidziana na comeback (jak to jest obecnie).
Wrocilam na bankiet juz duzo spokojniej.
Agent przywitala mnie pytaniem "Co sie stalo?"
"A zapomnialam zdjac walka i dopiero sie zorientowalam, ze on tam jest jak chcialam sie podrapac po glowie" odparlam ja.
Na co Agenta stoicko odparla"No wlasnie widzialam, ze masz taka nietypowa fryzure troche, ale pomyslalam, ze widocznie w Stolycy tak sie czesza..."
I dostalysmy obie ataku smiechu.
Owszem organizator wypoczynku nie zawrocil uwagi ze mam na glowie fragmenty rusztowania, ktorych niepowinno tam byc, ale jak juz mowilam - chlopy zwykle nie zauwazaja takich drobiazgow.
Reszta bankietowiczow tez jakos nie zareagowala na moj powrot ze skorygowana grzywka.

Monday 14 December 2015

Klatwa Sfinxa

I wcale nie w Egipcie.

Nie trzeba gogli do podrozy wzuwac bo rzecz sie dzieje w zblizonej czasoprzestrzeni co w  "poprzednim odcinku".
Czyli nadala jest rok 2006, nadal jest grudzien, ale juz jego ostatnie podrygi, bo jest dzien przed sylwestrem, czyli ostatnia sobota owego roku.
Pogoda sie poprawila na tyle, ze zadysponowalam odwiedzajacemu mnie swiatecznie Faderowi wycieczke do Londynu. Bo wlasciwie zawsze widzial go tylko z gory ewentualnie po nocy.
Pamietna moich osobistych przygod trawersowania Londynu na nosa czyli na pale spedzilam dluuuugi czas kopiac w moich, skromnych wtedy, dobrach w poszukiwaniu takiego kieszonkowego mini-przewodnika po Londynie, ktory zawieral mapke tych najpopularnieszych rejonow, w ktore planowalam zabrac Fadera. Juz prawie na granicy rozpaczy, ze dokonalam niemozliwego - zagubilam go w moim ogolnie pustym mieszkaniu, bo przeciez dopiero co dokonalam migracji i moje dobra doczesne jeszcze prawie zmiescilyby sie w jednej sporej walizce, z ktora przyjechalam, przypomnialam sobie, ze natychmiast jak zdobylam ten przewodnik to zapakowalam go z roznymi smakolykami do paczuszki i wyslalam mojemu jeszcze-wtedy-lubemu, bo rozwazal mozliwosc przyjazdu na Wyspe.
No to ten problem rozwiazny, pozostawil mi juz tylko ten oryginalny - mianowicie jak uniknac powtorki z rozrywki i trawersowania Londynu po raz wtory tym razem z Faderem na pokladzie.
I wtedy dokonalam odkrycia... godnego ksiegi rekordow jakichs... bo zajrzalam do takiego fajnego przewodnika po Wyspie, ktorego dostalam jako prezent pozegnalny od moich bylych wspolkolegow ze starego "Zakladu"
Przewodnik ów posiadal w sobie bardzo przystepna mape popularnych czesci Londynu. Owszem posiadal tez jedna wade - otoz wazyl dobrze ponad pol kilograma, mimo swego zasadniczo przystepnego rozmiaru, bo byl i jest nadal zrobiony na grubym, bez mala kredowym papierze...
Przewodnik ten, dodam wyjasniajaco, mialam od samego poczatku u siebie... Tak, rowniez w chwili pokonywania, pieszo od przystanku do przystanku, trasy Australia House - Victoria Coach Station kilka miesiecy wczesniej...
Zapakowalismy wiec przewodnik, aparat i jakies tam niezbedne przedmioty do mojego plecaka i  pojechalismy.
Traf chcial, ze jechalismy tym samym autobusem co pewien mlodzian, ktory desperacko szukal sobie towarzystwa na sylwestra i chyba bardzo pozno wzial sie za szukanie tego towarzystwa i na dodatek w gre wchodzilo przenocowanie go juz w poprzednia noc, w zwiazku z tym przegadal dosc gromko przez komorke cala droge.
Podroz trwala 80/90 minut.
Twardy zawodnik.
Fader mniej wiecej po godzinie nie wytrzymal i z lekkim podziwem w glosie rzekl do mnie "Ze tez go ryj nie zaboli..."
Oczywiscie nie mieli wspolnego jezyka z mlodzianem, ale ja wprowadzilam rozrywke w slabo zaludnionym autobusie rechoczac serdecznie.
Dodam, ze krotko po tym w autobusach do Londynu oraz lotniskowych pojawily sie napisy zeby zachowac umiar w prowadzeniu rozmow bo niektorzy pasazerowie moga chciec sie zdrzemnac...
Tak rozpoczeta wycieczka mogla tylko zakonczyc sie we lzach, no nie?
Ale jakos sie udalo uniknac, choc nie ukrywam, bylo trudno.
Jak juz chyba dalo sie zauwazyc, Fader ma niezwykly talent wprowadzania dysonansu podrozniczego - wytracania mnie z rytmu lub rownowagi, celem oglupienia i wyprowadzenia na manowce. Oczywiscie nie jest to dzialanie swiadomie celowe ale niewatpliwie instynktowne - jak gonczy wyczuwa idealny moment zeby wykonac eksplozje charakteru, powiedziec cos kompletnie nietaktownego, w najlepszej intencji oczywiscie, czy tez rozpoczac krytyke polglowkow w samochodach przed nami podczas gdy akurta wyglaszany jest w Nawidakcji kluczowy komunikat, bez ktorego nie mozna sie po prostu obyc. Ewentualnie wychyla sie celem powiedzenie polglowkowim w aucie obok, donosnym glosem przez zamknieta szybe!, co mysli o jego nieudanej probie wymuszenia wlasnie gdy ja pilnie potrzebuje widziec swoje lusterko boczne. Wszystko to kompletnie bez zlych intencji.
Coz robic. Geny. Ja tez tak mam... Na szczescie rozcienczone drugim kompletem no i innym znakiem zodiaku, wiec jestem w stanie doszukiwac sie w tych sytuacjach komizmu, niezaleznie od marszczacej sie watroby, skory na tylku i cierpnacych zebow...
Na Victoria Coach Station Fader, oczywiscie zamiast poczekac, az sobie przypomne z ktorej strony jest interesujacy nas przystanek na autobusy lokalne, przegalopowal nas w przeciwnym kierunku przez polowe dworca zanim go zdolalam przyhamowac i odprowadzic w mniej dynamiczny punkt dworca, poprosic kulturalnie zeby nie usilowal wybiegac z budynku na widok pierwszego wyjscia tylko dal mi 2 minuty na zorganizowanie mysli i skoordynowanie konczyn.
Wbrew pozorom, moja potrzeba kilku minut na zebranie mysli nie wynika z jakiejs nadmiernej tepoty umyslowej - po prostu jest kilka rzeczy, ktore wiem, ze trzeba zrobic zanim sie ruszy na ulice celem zwiedzania.
Na przyklad zakup biletu bo z poprzedniego doswiadczenia wiedzialam, ze u kierowcy juz sie nie da.
Na przyklad chodnik przed dworcem nie sprzyja spokojnej kontemplacji planow bo nie jest szerokosci autostrady i musi pomiescic przystanek z kolejka, mrowie wychodzace i wchodzace z dworca, tzw "element" oraz policajskich ktorych tez kreca sie tam obficie ze wzgledu na "element". Pamietamy nadal ze jest to koncowk 2006 roku czyli temat naszych Rodakow i innych zdesperowanych Unijnych emigrantow koczujacych na Victorii nie jest jeszcze do konca zamkniety, tak?
Pamietna poprzednich przygod tym razem mialam duza garsc drobnych wiedzac ze trzeba nimi w automacie kupowac karty/bilety.
Bilety dzienne zakupione - na wszelki wypadek bo strzezonego Budda strzez i tym podobne, przystanek zlokalizowany, przyjechal autobus numer 11 i jedziemy na wycieczke.
Zapomnielismy tylko wziac misia wteczke. Oraz zapasowych baterii do aparatu.
Autobus zgodnie z planem przewiozl nas kolo atrakcji turystycznych, tak jak to zwizualizowalam i na tym sie zkonczyla zgodnosc planow z realiami, bo okazalo sie, ze na Trafalgar Square nie bylo przystanku - pewnie tymczasowo, ale jak to ze mna bywa akurat wlasnie wtedy gdy tam usilowalam wysiasc.
Dzieki temu nadal nie wiem gdzie sie tam przystanki znajduja, bo juz wiecej krajoznawczo do Londynu nie jezdzilam od tamtej pory.
Musielismy pojechac spory kawalek dalej (spory z pnktu widzena pieszego, nie autobusu) i wrocic na pieszo.
Korzystajac z okazji zaciagnelam nas do sklepu i zakupilam nowe bateria, placac za nie jak za zboze rzecz jasna, mimo ze byl to sklep zwykly dla ludzi a nie turystow.
Przy okazji Fader wyznal ze ma zapotrzebowanie zywnosciowe, ktore przyjelam i zrealizowalam.
Idac za ciosem, nie trzymalam sie juz planu kompletnie i zaproponowalam, na moja zgube zreszta, spacerek wzdluz rzeki, zamiast ulich pelnych samochodow i japonskich turystow.
Tym bardziej, ze boczna uliczka obok ktorej byl sklep prowadila bezposrednio na nabrzez, a nabrzez Tamizy jest pieknie uregulowane i nadaja sie perfekcyjnie do spacerow.
Poza tym zaczela mi sie kluc mysl przejzadzki London Eye, ktorego tylko widzialam z daleka a nigdy z bliska.
Ruszylismy zatem w szeroko pojetym kierunku London Eye, robiac okazjonalne fotki, gledzac i ogladajac okolice.
Tym sposobem doszlismy sobie do miejsca gdzie byly posagi Sfinksow. Conajmniej dwoch. Weslug mapy miejsce nosi nazwe Cleopatra Embankment. I wlasnie to dopadla mnie ta Klatwa. Nazwala ja Zemsta Sfinksa choc tak na prawde to mogla byc tez Zemsta Kleopatry, albo jakiegos Azjatyckiego Bozka ktory czuwal nad swoimi turystycznie inklinowanymi wyznawcami. Dla mnie byla i bedzie to Zemsta/Klatwa Sfinksa.
Ale do rzeczy.
Zauwazylam pierwsza statue (posag) i zapragnelam zdjecia przy niej (przy Sfinksie). Nie moglam zrealizowac mego pragnienia od reki albowiem Sfinks byl okupawany przez rodzine z mlodym dzieckiem, ktora uznala ze dziecko musi miec zdjecie z kazda czescia ciala Sfinksa pod kazdym mozliwym katem i najlepiej jeszcze z kazdym z rodzicow z osobna oraz razem...
Troche pomamrotalam pod nosem na ich opieszalosc.
Czy wspomnialam ze byla to rodzina wizualnei wskazujac na azjatyckie korzenie?
No wlasnie.
Oczywiscie w miedzy czasie zauwazylam, ze jest tez drugi Sfinks, po drugiej stronie, czegos co bylo pmiedzy nimi bo nie mam pojecia co to bylo (bo po przygodzie z fotografiami jakos odeszla mi chec do podziwiania Londynu w ogole a tamtej okolicy w szczegolnosci).
Drugi Sfinks stal pod slonce wiec do zdjecia sie nie nadawal.
Tak, ze czekamy.
Fader w zasadzie nie oponuje bo ladna pogoda, przyjemna okolica, zueplnie nie czuc ze to sam srodek najwiekszego miasta w okolicy.
Doczekalismy sie.
Poinstruowalam Fadera jak ma dokonac "zdjecia" - byl to aparat cyfrowy ktory oferowal tak ekranik jak i wizjer do patrzenia jednym okiem. Podejrzewam ze przylozylo sie to do ogolnej nerwowosci sytuacji - po jego reakcji "QR....A, Nic nie widze, co to za gOOOvno!!!" - ze usilowal przytykac oko do ekranika kompletnie ignorujac moje instrukcje...
No ale. Uspozowalam sie artystycznie i dwie fotki zostaly zdjete.
Obok Sfinksa byly schodki. Po zakonczeniu sesji fotograficznej zeszlismy tymi schodkami na dol i znalezlismy sie w bardzo przyjemnej lokalizacji - jakby podesciku, z ktorego po dwoch stronach prowadzily schodki dalej w dol - niejako wprost do rzeki.
Zachwycona poprosila Fadera zeby raz jeszcze posluzyl mi jako fotograf, a ja zejde ze 2-3 stopnie po tych schodkach i upozuje sie artystycznie do kolejnych zdjec.
Obok schodkow po wodzie plywal tez Labadek.
Fader poslusznie przejal aparat, zachecony widac sukcesem przy Sfinksie ustawil sie i zapytal schodzacacej juz po schodkach mnie:
F: "Chcesz zdjecie z labadkiem?"
Ja, pomyslalam 'Czemu nie?' i odparlam, odwracajac sie celem namierzenia pozycja labedzia: "Jasne!"
I popelnilam moj pierwszy blad i celem ustawienia sie tak aby widac bylo nas oboje - labedzia i mnie - zaczelam przesuwac sie od poreczy blizej srodka schodow i rownoczesnie odwracac sie w strone aparatu.
Mialam na ramieniu, a moze na plecach moj standardowy plecak (moja wersja damskiej torebki), w reku reklamowke z zakupami ze sklepu i prawdopodobnie pokrowiec od aparatu.
Z tym wszystkim na mysli podczas obracania sie poczulam nagle ze stabilne dotad schodki przestaly szczycic sie swa stabilnosci i ze stoje na czyms sliskim... wroc. zajebiscie sliskim i lekko mazistym.
Ale jeszcze nic sie nie dzialo, przyjelam mentalnie korekte i postanowilam nawet natychmiast zlapac sie sciany przy schodach.
Niestety stan podloza zauwazyl tez Fader i swoim zwyczajem ryknal do mnie proroctwo:
F: "POSLIZGNIESZ SIE I PRZEWROCISZ!!"
Na co ja rzecz jasna drgnelam i blyskawicznie wkruzylam bo slabo znosze jak ktos na mnei wrzeszczy zwlaszcza bez powodu i bez wartosci informacyjnej.

Okrzyki pasazera w samochodzie tresci "UWAZAJ" czy "AAAAA" doprowadzaja mne ido bialej goraczy, Zoltej Febry i Czarnej Cholery. Tak rozumiem pasazer chce pomoc, ale do jasnej ciasnej cholery naielskiej to NIE POMAGA. powtarzam im jak komu dobremu "wrzeszcz Samochod!, Swiatla! Ludzie! Skunks! Smok Wawelski! a nie Uwazaj bo pierwsze co robi kierowca to patrzy na Ciebie, pozniej na droge i okolice szukaja NA CO ma uwazac." Ale skad. Pasazery wiedza lepiej. Co gorsza Moj osobisty Fader tez tak uwaza. On zwykle wrzeszczy "CO TY ROBISZ?!", co moze sprowokowac jedna odpowiedz: "gówno" chba ze mam bardzo dobry nastroj to wtedy "prowadzewlasnie samochod, w przeciwienstwie do Ciebie".

I to byl moj drugi blad. Zamiast zignorowac ten okrzyk ktory nic nowego nie wnosil, w nerwach i chyba troche z odruchowej przekory zeszlam o jeszcze jeden schodek i gwaltownie obrocilam niby tylko glowe, celem odwarkniecia zejak bedzie tak krakac to na pewno sie poslizgne, ale przez te tobolki oraz sliskosc podlozan nagle okazalo sie, ze...

No wlasnie...

ze slizgam sie.
Probuje zlapac rownowage, ale ta piep...na torba w reku nie pozwala mi sie ustabilizowac, ale stoja nadal i co gorsza zaczyna zejzdzac po tych cholrenych schodkach na stojaca, na stopach.
Coraz szybciej zsuwam sie w kierunku upragnionego labadka i brunatnych wod Tamizy... w koncu grudnia.
Mysl we mnie sie zalegla tylko jedna - 'Skapie sie w tej cholernej rzece w ubraniu, ale bedzie atrakcja dla turystow, zeby tylko Fader nie skakal mi na ratunek bo przeciez pojedzie za mna dokladnie tak samo.'
Jakies tajemne instynkty samozachowawcze jednak zadzialaly i jak wor piachu klapnelam na ziemie - mozliwe ze nawet swiadomie, a moze bylo to doswiadczenie komorkowe, bo nie byl to pierwszy raz kiedy wprawilam sie w ruch slizgowy na stojaco po schodach.
Dodam spiesznie ze nie byl to bardzo szybki zjazd ale dosc oglupiiajacy.
Zwykle to dzialalo - po klapnieciu milosc grawitacji zalatwiala sprawe i stabilizowalam sie w miejscu klpniecia.
Nie tym razem... A przynajmniej nie tak do konca.
Klapnelam dosc niefortunnie bo troche na bok (lewy), a nie centralnie na tylek, co pewnie nie przyczynilo sie do problemu.
Otoz zaczelam sie powoli gramolic zeby wstac i omsknelam sie ponownie juz tylko na rece i w bardzo niewygodnej pozycji i z polowicznie obitym tylkiem i mocniej obitym ramieniem zjechalam jeszcze dalej a raczej nizej.
Ale juz tylko o jeden stopien.
Jednakowoz powierzchnia wody byla juz niepokojaco bliska.
Otoz to na czym sie poslizgnelam pokrywalo schodkim tym grubsza warstwa im dalej w prawo od sciany przy ktorej zaczynalam moja schodznie po schodkach. A dodatkowo im blizej wody tym bardziej te schodki byly obslizgle
Zatrzymawsz sie wreszcie zastyglam nieruchomo, bojac sie ruszyc rekami zeby nie wznowic zjazdu.
Po chwili ogarnelam zmysly i nie baczac na konwenanse zaczelam sie na czworaka gramolic starajac sie trzymac jak najblizej sciany - uznalam ze skoro mam caly tylek upaprany w tym sliskim szlamie to te troche na kolanach i na rekach juz mi nie zaszkodzi.
Wreszcie ze dwa stopnie wyzej udalo mi sei stanoc w miare stabilnei na nogi i zarzadalam od zdretwialego Fadera uzycie tego aparatu slowami:
"Rob to cholerne zdjecie, niech ja cos po tym calym wysilku mam!"
Zdjecie zrobil, ale nie oddaje ani przygody ani dramatu ani szlamu bo Fader caly moj zjazd przestal w bezruchu.
Pozniej wyznal mi ze zdretwial ze strachu ze tam do tej wody wjade bo on nie bardzo umie plywac wiec nawet by mnie ratowac nie mogl.
Wylazlam w koncu na gore przesladowana cala droge wizja siebie zjezdzajacej tylem i na czworaka do tej cholernej burej Tamizy.
Oczywiscie nie musze dodawac, ze te cholerna torbe ze sklepu przez caly czas sciskalam pieczolowicie w garsci?
Wylazlam wreszcie z pulapki, skontrolowalam zdjecie i z rzzalenie skonstatowalam ze kompletnie nie oddaje dramatyzmu sytuacji.
I obejrzalam straty. Otoz ku memu wiekiemu zakoczeniu, caly ten dramat odbil sie wylacznie jedna, niezbyt duze szrama blotna w golorze zielonkawo burym na nogawce oraz na rekawie kurtki, mimo ze czulam jakbym sie wytaplala w tym szlamie od stop do glow.
Zdretwialy Fader odblokowal miescie, w tym miesnie twarzy i rzucil we mnie takim slowotokiem na temat co on myslal i co by mogly byc i jak to wygladalo i w ogole, ze az go poprosilam o wylaczenie nadawnai bo to jednak ja jestem poszkodowana fizycznie a nie on niestety on ponosi nieco odpowiedzialnosci za rozwoj wydazen wlasnie przez niekontrolowane wybuchy charakteru.
Zapewne sie na mnie obrazil, ale jednak burza emocji nie pozwolila obrazie sie utrzymac i slowotok po chwili ruszyl z mniejszym juz natezeniem. Szczesliwie zdolalam ogarnac wewnterzne roztrzesienie i wybujala wyobraznie do poziomu pozwalajacego na kulturalna konwersacje.
Naturalnie po tej przygodzie kompletnie stracilam erce tak do Londynu, jak i do spacerow nad Tamiza a juz kompletnie do tej konkretnej wycieczki.
Oczywiscie poszlismy na ten Trafalgar Square, pozniej autobus do kolejnej atrakcji (w autobusie stalam z godnoscia bo spodnie byly jednak miejscami wilgotne nie tylko uparpane tym szlamem), porobilismy zdjecia Big Benowi i katedrze, oczywiscie nie bez utrudnien bo okazalo sie, ze ogolnie byly w tych okolicach rozmaite demonstracje przez co autobusy nie zatrzymywaly w normalnych miejscach i trzeba znow ubylo wracac sie w uprzednio ustalonym kierunku.
W polowie drogi do czegos tam kolejnego pogoda, do tej pory piekna, przypomniala sobie o nas i zaczela siapic deszczem przez co wycieczka ulegla wczesniejszemu nieco zakonczeniu.
Jako dodatkowa drobna niedogodnosc w moim miescie wystapil taksowkarz naciagacz, ktory wzial nas za turystow i przewiozla nas trasa krajoznawcza, czym wkurzyl mnie niepomiernia co prawdopodobnie bylo widac na twarzy bo nagle wzial i sie pogubil tuz przed samym domem.
Ot taka jest sila Klatwy Sfinksa.

Tuesday 8 December 2015

Mgla nad Londynem, czyli Fader leci do mnie w odwiedziny.

Szukajac kompletnie innej relacji, ktora jestem pewna, ze spisywalam calkiem niedawno, (tylko, kur...tyzana jego mac nie myta, gdzie??) znalazlam kawalek listu do mojego ex-lubego. Niewlasciwy jezyk wiec musze napisac od nowa, ale ze pisany na biezaco to wspomnienie nadgryzione zebem czasu zostalo odswiezone rowniez we mnie.
No to skaczemy - rok 2006, grudzien sie w polowie klania, czyli w zasadzie rocznica ktoras tam przypada (tak wiem ktora, ale po co mam sie denerwowac uplywem czasu?).
Wyspowa Zima, mozna by rzec, stoi w blokach startowych.
Czyli przyszly mgly.
Najpierw przyszly do Polski i wywolaly lekki chaos lotniczy, nawet przez mysl mi przeszlo "oj zeby mi Faderowej wizyty nie skomplikowaly". Bo Fader mial przyleciec na Swieta. Pierwszy raz solo mial przyleciec i z tych emocji, miesiac przed przylotem sam sobie przyfanzolil z piesci w oko i popsul. Oko, nie piesc.
I wykombinowal, ze mi zelga co sie stalo.
Ale to dygresja, bo szczesciem wyszedl z tej imprezy obronnym okiem, ze tak powiem i zagoilo mu sie na czas, a lgarstwo jak zawsze krotkie nogi mialo bo wypucowal sie dElvix co sie stalo, zapominajac widac, ze przeciez my ze soba rozmawiamy...
Ot taki moral bonusowy, ze jak sie czlowiek chce bawic w sciemnanie musi miec DOBRA pamiec ;)
Ale nie w tym rzecz. Oko zostalo naprawione. Mozliwe, ze nawet w ramach NFZ. Nadal dziala.

Przyszly zatem te mgly nad Ziemie Ojczysta i troche sie zamartwilam zeby nie utrzymaly sie zbyt dlugo bo moga mi narobic balaganu w swiatecznych planach (cholerny prorok, jak slowo daje, Pytia istna, posadzic mnie na trojnogu i dobrze pokadzic to moze nawet koniec kryzysow finansowych wykrakam), myslac o utrudnieniu wylotow ze Stolycy. Ale rozwialo je i przestalam sie nimi zajmowac.
Kilka dni przed Faderowym przylotem wstaje, a za oknem bialo. Nie, snieg-bialo tylko mgla-bialo.
Bialo to bialo, co mnie to obchodzi. Poszlam do pracy. Podziwiajac nawet po drodze jaka byla to gesta mgla.
Powinnam byla rzecz jasna zaniepokoic sie bliskoscia weekendu, ale byl to chyba dopiero wtorek, no gora sroda, wiec przeciez mgla sie tyle nie utrzyma. A poza tym to gdzie Rzym gdzie Krym, prawie 100 km od Londynu, ponad 70 km od lotniska i na dodatek w dolinie rzeki.
HAHAHA...
Ale nie uprzedzajmy faktow - na drugi dzien u nas juz bylo niezle, tylko pochmurno wiec az do czwartkowego popoludnia tkwilam w blogiej nieswiadomosci, ze cos mogloby pojsc nie podlug planu (w owym czasie mialam zwyczaj sprawdzania aktualnosci w kraju i na swiecie raz na tydzien).
I tkwilam sobie w tej nieswiadomosci, az kolezanka z pracy R zapytala mnie:
"Kiedy przyjezdza twoj Fader i jak go zamierzasz odebrac?"
Ja: "W sobote rano przylatuje i wyjade po niego na lotnisko autobusem?"
R: "A na ktore lotnisko przylatuje?" i dodala w napieciu "Nie mow mi, ze na Heathrow??"
Ja (zaskoczona poteznie z rozpedu zapytalam): "A dlaczego? Jasne, ze na Heathrow"
Otoz Mgla podstepnie jak inercja (Inertia creeps, Moving up slowly)podkradla sie cichem i pokryla soba Londyn i okolice w tym tak bardzo interesujace mnie lotnisko, kompletnie nie konsultujac swoich planow ze mna.
Nieakceptowalne.
R wyjasnila mi, ze od rana tego dnia z powodu mgly prawie wszystkie loty do i z lotniska byly odwolane.
'Swietnie.' Pomyslalam sobie.
Z przekasem sobie to pomyslalam.
Wlazlam na strone linii lotniczych (oczami wlazlam nie cala soba) i faktycznie, jak wol bylo napisane, ze loty poodwolywane.
Ale dluzsza analiza ujawnila, ze zawsze jeden samolot do i z PL dziennie lata. Albo rano albo po poldniu.
Fader mial leciec tzw "Silly o'clock" czyli wczesnie rano, czyli pobudka w srodku nocy i ogolnie kijowo. Bedac na Wyspie dopiero od paru miesiecy jeszcze sie stabilizowalam finansowo i cena bilety miala wieksze znaczenie niz dogodna godzina, poza tym Fader byl jednak o te 9 lat mlodszy i mniej mu szkodzily niedogodnosci.
Oczywiscie od rozmowy z R sledzilam sytuacje Mgla vs Linie Lotnicze na bierzaco i bez mala z zapartym tchem. We czwartek lecial tylko ten po poludniowy rejs, czyli nie za dobrze. Ale w piatek ten poranny polecial, to moze nie bedzie zle?
W piatek po poludniu czytalam, ze planuja nastepnego dnia puscic 95% planowanych lotow.
Lot Fadera nadal pokazywano jako planowany, ale czulam ze na moim prywatnym niebie obok mgly gromadza sie czarne chmury.
Co z tego, ze to nie ja lece.
Cos bedzie i tak na rzeczy...
Przy moim farcie akurat Faderowy lot trafi w te cholernie 5%.
Pracowalam wtedy jeszcze jak Kolchoz przykazal 9-17.
Koniec pracy, wymarsz.
W polowie drogi do domu przyszedl sms...
Z zamierajacym sercem odczytalam:
"Z przykroscia informujemy ze twoj lot XXYYY w dniu (jutro o silly o'clock) zostal odwolany."
Popedzilam do domu co kon tfu.. co mRufa wyskoczy, sprawdzilam maila - to samo.
Odwolany.
Dobrze przeczulam sprawe, wiec nie jestem zaskoczona.
Ale Co Teraz Robic.
Cholera jasna. Zeby to byl moj lot to pikus, ale Fader juz na walizce prawie siedzi i ma ugrany transport na lotnisko bladym switem, czyli w srodku nocy, ktory juz u niego dzis nocuje (transport, nie srodek nocy).
Szybki galop po aktualizacjach pogodowych i lotniskowych dal mi wizje, ze wieczorny lot powinien byc juz normalnie planowo w powietrzu, bo mgle szlag ma trafic i juz wszystko ma latac. W tym inwktywy narodow koczujacych na lotnisku
Krotka decyzja - sprobuje Fadera przeniesc na ten lot wieczorny.
Sprawdzilam szybciutko czy sa na niego miejsca - otoz sa - sprawdzilam, ze widze je dostepne w sprzedazy.
No to dawaj, klikam jak przykazali, klikityklik, a tu niespodzianka - system mi mowi, ze moge Fadera wepchnac w lot popoludniowy! "Dajesz, dajesz, nie przestajesz!" mowie do ekranu i klikam na ten cel, a tu...
ZONK!
Ten sam system co mi takie wizje rozane przedstawil, zbiesil sie nagle i mowi ze on nie teges, ze nie moze dokonac rezerwacji i mam sie zglosic do nich telefonicznie.
No dobra. To dzwonie do polskiego biura obslugi, bo przez polska strone zalatwialam.
HAHAHA
Moge sie ugryzc wszedzie bo polskie biuro otwarte jest li i jedynie do 17tej lokalnej, a ja mam na blacie 17.15 mojego czasu (szacun za tempo co? z pracy do domu mialam wtedy 10 minut drogi spacerem, jak zagescilam ruchy to dawalam rade w 7 pokonac).
No to dzwonie do Wyspowego biura i BINGO! Adrenalina jeszcze napedzana, nie dosc ze przebukowalam bilet na popoludnie, uslyszalam ze spokojnie ten lot poleci, bo poranny odwolali jako "precaution" (ARGH!!), ale jeszcze z rozpedu zapytalam sie dlaczego mnie system tak splawil.
"W sytuacjach awaryjnych blokujemy funkcje rezerwacji on-line zeby uniknac podwojnych rezerwacji i przeladowania systemu"
Na co prawei krzyknelam "To ja juz wszystko rozumiem" bo kilka miesiecy wczesniej padlam ofiara podobnego scenariusza niejako dobrowolnie - otoz usilowalam sobie przesunac termin powrotu z wakacji o tydzien i nie moglam tego zrobic on-line, muszac dzwonic telefonami ulicznymi, po czym nastepnego dnia dowiedzialam sie z porannych wiadomosci o tych wodnistych terrorystach ktorzy poprzedniego dnia narobili balaganu takiego, ze do dzis nie moge latac z samym z podrecznym bagazem  jak usiluje przewiezc jakas flaszke...
Ale.
Final tej czesci opowiesci - Fader zostal poinformowany, ze razem z "szoferem" moga sie wyspac, bo nie leci bladym switem tylko nieco pozniej jednak, bo wczesnym popoludniem. I ja sie wyspie i moze nawet jakis zakup zywnosciowy zrobie przed wyjazdem na lotnisko, a bylam w owym czasie jeszcze na Wyspie spieszona wiec ogolnie nie bylam do konca pania swojego czasu tylko polegalam na rozkladach jazdy i okazjonalnych taryfach.
Oczywiscie z nadmiaru czasu nagle odzyskanego w sobotni poranek udalo mi sie spoznic na planowany autobus bo wyjechal on wedlug jakiegos innego zegara niz ja - wchodzac na przystanki 5 minut przed czasem moglam tylko pomachac jego plecom...
Zyskujac te dodatkowe 30 minut na miescie dokonalam sprawunkow i pojechalam kolejnym autobusem. Oczywiscie w polowie drogi dopadla mnie nerwa, ze pewnie przyjade spozniona i nie zdarze na przyloty zanim Fader wychynie z czelusci terminala, zdenerwuje sie, zapomni jak sie dzwoni z prepaida za granica (wtedy jeszcze trzeba bylo korzystac z tych dziwnych kodow ktore oddzwanialy do dzwoniacego jak uzyskaly polaczenie), podniesie poziom zdenerwowania to poziomu wqr...u i dotre na miejsce juz tylko posprzatac po eksplozji charakteru...
Ale nie.
Mimo, ze samolot dolecial poteznie przed czasem - jakies 35 minut przed czasem bo lecial chyba rekordowo krotko jak na te linie lotnicza, rowne 2 godzinki - co odkrylam dopiero na przylotach, gdzie wbrew wszelkim znakom na zegarach dobieglam 5 minut przed planowanym przylotem...
I musialam odczekac jeszcze jakis czas bo okazalo sie, ze bardzo dlugo nie rozladowywali samolotu i bagazy.
Jak nic czekajac az ja przekrocze prog terminala...
No ale.
Fader wychynal z czelusci terminalowych i od razu porozstawial mi geografie po katach. Otoz nieswiadom, ze ja historie oka znam od dElvix postanowil od razu mi sie przyznac to calej przygody.
Tak mnie tym wytracil z rutyny, ze najnormalniej w swiecie wyprowadzilam nas na manowce zamiast do autobusow.
A konkretnie to wyprowadzilam nas do Matrixa...
Otoz, aby wydostac sie z tego wlasnie terminala i dostac do autobusow nalezy uzyc przejscia podziemnego i udac sie na tzw Central Bus Sation czyli taki malutki dworzec lotniskowy.
Do tego celu sluzyly rampa oraz windy. Tych wind bylo w ogole bylo sporo, a ja nie do konca mialam obcykane ich uzywanie bo zawsze poslugiwalam sie rampa idac na dol, a winda tylko jesli mialam bagaz czyli podazajac na odloty.
Nie wiem jak teraz, ale wtedy windy na przylotach nie byly jakos zbyt swietnie oznakowane.
Tych window jest chyba z 4 albo i wiecej i tylko jedna z nich prowadzila do wlasciwego miejsca - do podziemii.
Reszta roznie - czasem na stacje kolejki do Londynu, czasem tylko na gore. Jedna nawet byla taka ze trzeba wyjsc na zewnatrz zeby do niej wsiasc, bo na poziomie przylotow otwierala sie tylko z jednej strony. Ale o tym jakos nie wiedzialam bo nigdy wczesniej z niej nie korzystalam jadac na przyloty.

Idealne okolicznosci dla kogos z moim poziomem mistrzostwa w gubieniu drogi... okiem wyobrazni widze sie tam do dzis probujaca znalezc wlasciwa winde...
Z kolei 2 windy prowadzily z dolnego poziomu przejsc bezposrednio na na stacje autobusowa.
Ale wrocmy do Matrixa.
Otoz jakos wmowilam sobie ze nalezy wsiasc do ktorejs z tych 4 czy nawet 5 wind, wykombinowalam ze zeby sie kierunki chocby zgrubnie zgadzaly, musi to byc ta ostatnia, nie wiedzac jeszcze wtedy, ze ta wlasnie potrzebna nam winda, ktora widzialam na dole nie ma odpowiednika wewnatrz budynku.

Skolowany dodatkowo opowiescia o oku mozg wykonal mi krotkie spiecie i polaczyl winde z terminala z windami na stacji autobusowej i wmowil mi, ze mam 2 do wyboru wiec moge wsiasc albo do ostatniej albo do przedostatniej. Wybralam zatem przedostatnia.

Wsiedlismy, zjechalismy na dol, tylko jeden poziom byl do wyboru, wiec zero szans na omylki, otworzyly sie drzwi, nawet z wlasciwej strony chyba, wylazimy i ja mam deja vu.
A wg Matrixowej teorii dejavu ma sie tylko wtedy gdy w miedzy czasie ktos cos zmienil w architekturze systemu.
"A déjà vu is usually a glitch in the Matrix. It happens when they change something."
I dokladnie tak sie wtedy poczulam.
Bo zobaczylam klatwe klaustrofobika - pomieszczenie bez okien, bez drzwi, wizualnie bez wyjscia. Po lewej byla sciana, z przodu sciana, w prawej pomieszczenie ciagnelo sie kilkanascie metrow i tez oferowalo sciane.
Slowa: "Tu wczesniej bylo inaczej..." wyrwaly mi sie z ust, nie wywolujac w moim, nadal adrenalina napakowanym Faderze, rzadnej reakcji. Przeciwnie, ze slowy "gdzie idziemy?" nie czekajac na mnie ruszyl dziarsko w jedynym dostepnym kierunku, ktory moim oczom sugerowal ze nie ciagnie sie zbyt daleko... bo kolejna sciana no nie? Za mna stronie drzwi do windy, nadal otwartej.
Poczulam sie jak Neo czekajacy w metrze na ten dziwny pociag, bez wyjsc z peronu.
Prawde mowiac widze to pomieszczenie okiem wyobrazni do dzis. 
Zanim mnie atak paniki unieruchomil, jak to miewa w zwyczaju, szybko chwycilam oddalajacego sie Fadera z kawalek kurtki i pociagnelam w kierunku jeszcze otwartej windy, tresciwym slowem informujac, ze trzeba opuscic to miejsce czym predzej, bo to nie byla wlasciwa winda.
Ochlonelam dopiero na widok poziomu przylotow.
Dodam, ze z tej pulapki bylo wyjscie - prowadzilo chyba na peron tej kolejki, ale zobaczylam je tylko katem oka panicznie wciagajac Fadera do windy celem ucieczki zamnim sie pulapka zamknie. Byly w tej scianie co winda tylko na tyle daleko i nie oznakowane, ze spod drzwi windowych nie bylo ich widac, a ja sie od drzwi windy nie ruszylam rzecz jasna.
Nie ryzykujac juz drugiej windy, ktora kuszaco potwierala podwoje, nie ufajac juz moim mentalnym mocom przerobowym i slusznie, pociagnelam Fadera do rampy, ktora znalam jak wlasna kie... tfu, wroc... lepiej niz wlasna kieszen.
Moje kieszenie oraz plecaki zawsze oferuja szereg niespodzianek, do tego stopnia, ze czasem boje sie wlozyc tam reke bo kto wiec na co trafie... jak w tej zabawie z wkladaniem reki do pudalek i zgadywaniem co sie znalazlo...
Ale wrocmy do rampy.
Rampa podazajac zeszlismy na wlasciwy poziom, poprowadzilam (spluwajac na widok drzwi do windy przez lewe ramie) Fadera korytarzami jak nalezy i dotarlismy do tych 2 wind prowadzacych na stacje.
Nie bylo to jedyne wyjscie z kazamatow - byly tez schody ruchome, ale pomyslane tak aby wykonczyc osoby o slabych nerwach. Otoz byl to sztab schodow ruchomych, i chyba jeden komplet tradycyjnych. Te ruchome prowadzily w rozne miejsca. Jedne ruchome i te jedyne tradycyjne wiodly na stacje autobusowa, co odkrylam juz przy innej okazji i duzo pozniej, a pozostale rozmaicie - do pociagow chyba glownie, ale byly notorycznie w naprawach wiec dla osob z bagazami jedynym zawsze dostepnym (mniej lub bardziej) wyjsciem z tych kazamatow byly windy. Czasem jedna z nich nie dzialala no i zawsze byla do nich kolejka.
Ale udalo sie, wydostalismy sie na powierzchnie i tu uwaga - Fader nigdy jeszcze w tym miejscu nie byl. I co zrobil? Znowu mi wprowadzil dysonans.
Otoz w tlumie ludzi wylazacych z wind postanowil zalozyc czapke. Nie oponowalam, bo chlodno bylo i sama usilowalam przywdziac nakrycie uszow, a wbrew pozorom to ze stanelismy na srodku przejscia nikogo nie wzruszylo bo kazdy robil to samo - nie ze zakladal czapki, tylko stawala gdzie mu sie zywnie podobalo.
Ktos wykrzykiwal obok nas, ze pasazerowie do najblizszegu autobusu do ****u niech wystapia z szeregu i ida do autobusu, usilowalam uslyszec o jakie miasto chodzi, ale Fader mial inne plany. Glosno i po polsku oczywiscie skyrytkowal krzykacza, bo kto to myslal tak niezrozumiale wrzeszczec i udal sie w przeciwnym kierunku, niz trzeba bylo, niezaleznie od tego co pokrzykiwal pokrzykujacy.
Jak sie okazalo pozniej usilowal sie po prostu odruchowo oddalic od glosnego osobnika.
Oglupiona tym wszystkim, przez chwile podazylam poslusznie za nim i wyszlismy w ten sposob z budynku, prosto na... przystanek dla przyjezdzajacych autbusow...
Tu juz otrzezwialam z oszolmienia i nawet sie juz troche wkurzylam, bo Fader stanal i zapytal "gdzie teraz" z dosc zadowolona z siebie mina, zapytalam wiec grzecznie dokad to sie on wybiera, na co odparl z wyrzutem ze przeciez idzie gdzie mu kaze... Wytknelam grzecznie, ze to on nas wyprowadzil ze stacji i zadysponowalam natychmiastowy odwrot.
W srodku stacji okazalo sie, ze ten pokrzykujacy facet wzywal wlasnie na nasz autobus, ktory w miedzy czasie juz byl laskaw odjechac, dajac nam 30 minut czasu na przejscie 30 metrow do wlasciwe zatoczki.
Tak, ze Mgly nad Londynem sa bardzo niebezpieczne i prowadza do bardzo oryginalnych utrudnien w podrozach.

Lojalnie uprzedzam jest ciag dalszy, ale jedyny wspolny mianownik to postacie glownie czyli Londyn, Fader i ja.